Amelia: … życie w takim osamotnieniu nie jest możliwe. Zaczęło się poszukiwanie: kung-fu, grupa terapeutyczna, alkohol. Starałam się dzieci prowadzić przez sakramenty i lekcje religii, ale sama byłam właściwie niewierzącą i ciągle czegoś pragnęłam…
Wzięliśmy ślub kościelny, wychowana w domu katolickim wiedziałam, że tak trzeba, nie było innej opcji. Urodziło się nam dwoje dzieci, lecz z mężem oddalaliśmy się od siebie. Po sześciu latach małżeństwo rozpadło się i zostało rozwiązane. Wychowywałam dziewczynki, choć właściwsze będzie powiedzenie: hodowałam je, sama będąc głęboko poranioną.
Byłam przeświadczona, że nie jestem godna miłości, więc nie mogę być kochana. A im to przekonanie było silniejsze, tym bardziej szukałam miłości. Pewnie założyłabym nową rodzinę, gdyby nie fakt, że moje rozczarowanie do związku z mężczyzną były bardzo silne. Ale życie w takim osamotnieniu nie jest możliwe. Zaczęło się poszukiwanie: kung-fu, grupa terapeutyczna, alkohol. Starałam się dzieci prowadzić przez sakramenty i lekcje religii, ale sama byłam właściwie niewierzącą i ciągle czegoś pragnęłam.
Po kilku latach trafiłam do Odnowy w Duchu Świętym. Wchodzenie we wspólnotę było bardzo trudne i nie mogłam przestąpić tego progu. Wreszcie – po dwóch latach – pojechałam na rekolekcje i … poszło. A właściwie popłynęło ze łzami nawarstwione zło, popłynęło w konfesjonale. Moje dziewczynki miały wówczas po 15 i 17 lat, próbowały mi towarzyszyć we wspólnocie, bo bardzo się kochałyśmy. Ale chyba nie bardzo rozumiały, co się z matką dzieje i same powoli zaczęły odchodzić od Kościoła.
W Odnowie nie było kierownictwa duchowego, a we mnie była wówczas ku temu dojmująca tęsknota. Gdy po kilu latach zostałam zaproszona na spotkanie Ruchu Rodzin Nazaretańskich, usłyszałam o takiej możliwości. Przystąpiłam do spowiedzi i tutaj pozostałam. Pierwsze przyrzeczenie czystości składałam na ręce kierownika duchowego, a on krok po kroku prowadził mnie do grupy niewiast, z której wyłonił się i świecki instytut życia konsekrowanego – Instytut Maryi Służebnicy Pańskiej – przy którym zaistniała Wspólnota Apostolstwa Rodzinnego.
Zaczęłam rozumieć, że jestem kochana, ale ciągle pozostawałam nieufna, nabytym czy wrodzonym brakiem ufności. Kierownik duchowy przez kilkanaście lat cierpliwie przeprowadzał mnie przez życiowe rafy i wydumane przeszkody, i byłam posłuszna jego wskazówkom. Moje życie nie stało się łatwiejsze, ale ja się zmieniłam. Zaufałam Bogu i już nie muszę sobie i światu udowadniać, że jestem godna miłości. Córki moje są już szczęśliwymi matkami i ufam, że też odnajdą Boga.
Gdy w adhortacji apostolskiej Evangelii gaudium czytałam: To nie jest to samo: poznać Jezusa lub nie znać Go; że to nie jest to samo: kroczyć z Nim lub iść po omacku; że to nie jest to samo: raczej móc Go słuchać niż ignorować; że to nie jest to samo: raczej móc Go kontemplować, adorować, móc spocząć w Nim niż nie móc tego czynić – to mam wrażenie, że papież Franciszek wyraża w tych słowach moje najgłębsze przekonanie, że we Wspólnocie Apostolstwa Rodzinnego staje się to w moim życiu, i że da Bóg będzie się urzeczywistniało aż do końca.