Zyta: „Rosjanin Chochriakow, miał ponoć sen, w którym widział Matkę Bożą. Mówiła do niego: „Ratuj moje dzieci!”
Moim miastem rodzinnym jest Częstochowa. Wszystko to, co opisuję, wydarzyło się kiedy miałam 10 lat. Trwała jeszcze II wojna światowa. Front zbliżał się do Częstochowy i pamiętam dzień 16 stycznia 1945 roku. Tego dnia rano mój kuzyn Karol przyszedł do mojej mamy z prośbą o radę. Dowiedział się od pewnego człowieka, który jako ewangelik został zmuszony do podpisania volkslisty, że najbliższa noc, według planów okupanta, będzie tragiczna dla mieszkańców Częstochowy. Młodych chłopców zamierzano wziąć na front, a kobiety, starców i dzieci pozostawić w mieście, które zamierzano spalić. Na Stradomiu (dzielnica Częstochowy), na bocznicach kolejowych były już przygotowane wagony do wywozu młodych mężczyzn, a magazyny wypełnione benzyną celem podpalenia miasta. Dowiedzieliśmy się, że klasztor na Jasnej Górze był podminowany.
Tymczasem, około południa do Częstochowy wjechało kilka czołgów radzieckich, a nad miastem przeleciało kilka samolotów. Niemcy zaczęli w popłochu uciekać, choć front był jeszcze oddalony od Częstochowy o mniej więcej 30 kilometrów. I tak – Jasna Góra i Częstochowa ocalały. Po tych wydarzeniach krążyła taka opowieść. Dowódca jednostki czołgów, która wjechała do Częstochowy, Rosjanin Chochriakow, miał ponoć sen, w którym widział Matkę Bożą. Mówiła do niego: „Ratuj moje dzieci”. Ponieważ sen ten powtarzał się, postanowił bez rozkazu wjechać do Częstochowy. Także jego kolega, lotnik Malinowski, wraz z paroma innymi pilotami, w kilka samolotów polecieli nad miasto. Mówiono również, że Chochriakow udał się do klasztoru, żeby zobaczyć obraz Matki Bożej. Na podstawie swego snu był przekonany, iż zostanie ranny pod Berlinem i jeśli zginie chciał, żeby go pochowano w Częstochowie. Tak też się stało, gdy wojska radzieckie wracały spod Berlina, na placu Magistrackim w Częstochowie, między II a III Aleją NMP, Chochriakow został pochowany. Potem ekshumowano go i przeniesiono na cmentarz na Kulach. Jego grób był zawsze zadbany i leżały tam świeże kwiaty.
„Tak nadszedł dzień 16 stycznia 1945 roku. Było południe kiedy z dołu, gdzieś od strony miasta dobiegł odgłos nagłej, gwałtownej strzelaniny, a potem jakiś ruch, podniecone krzyki, tupot nóg… Cisza. I szept, który właściwie stał się już półgłosem. To już chyba będzie wreszcie koniec z nimi, uciekli stąd, nawet jajecznicy, którą sobie smażyli, nie zdążyli zjeść… Opowiem wszystko po kolei. Ty wiesz. Ale, pozwól, że opowiem. Dzisiaj wtorek, dzień spacerowy, więc jak zawsze we wtorek wyszliśmy w kilku do miasta. Już zeszliśmy w dół, w Aleję, kiedy minął nas czołg. Czołg jak czołg, minął nas, pojechał. Ale nagle gdzieś w mieście rozległy się strzały, pojawili się Niemcy i zaczęli wpędzać ludzi do bram. Nawet nie wpędzać – oni jakby prosili, żeby schronić się do bram przed strzałami. Myśmy też weszli do bramy, strzelanina coraz większa, nikt nic nie rozumie, ludzie pytają nas, co to ma znaczyć, czy jakaś obława; w tym momencie z ulicy wbiegł do bramy żołnierz własowiec. Nie zdarzyło mi się w życiu zobaczyć człowieka tak przerażonego. Miał twarz jakby przysypaną popiołem. Szeptał bez przerwy: »Hospody pomyłuj, Hospody pomyłuj…« Wtedy wszystko stało się jasne. Powiedziałem: W Częstochowie są już Rosjanie.
Kiedy tylko strzelanina trochę ucichła, natychmiast ruszyliśmy z powrotem do klasztoru. Po drodze zobaczyliśmy czołg, który nas minął. Był spalony. Był to rosyjski czołg. Na wałach nie było już Niemców. Nie stali przy bramie. Wbiegliśmy do środka. Na klasztornym dziedzińcu stała spalona platforma samochodowa, na której walały się resztki maszyn do pisania, nie dopalone koce, jakiś sprzęt laboratoryjny. Z arsenału wybiegł akurat ojciec Jerzy, kustosz. Mówił, że gdy tylko zorientował się, że coś się dzieje, natychmiast poszedł do pokoi zajmowanych przez oficerów niemieckich. Było pusto. Na wieszakach wisiało kilka pasów z przymocowanymi do nich kaburami pistoletów. Ojcowie, którzy za nim wbiegli, niewiele myśląc porwali pistolety i tak uzbrojeni chcieli biec za Niemcami. Ale doszedł do nich krzyk z dziedzińca. Skierowali się więc tam.
Na dziedzińcu płonęła ciężarówka, a ojciec Ambroży wskazywał wyciekającą spod drzwi arsenału strużkę benzyny. Natychmiast więc rzucili się do gaszenia platformy. Pomagał przy tym profesor Mąkosza. Przede wszystkim przepchnęli płonącą ciężarówkę w głąb dziedzińca, jak najdalej od wylewającej się benzyny, i dopiero wtedy zaczęli gasić. Pozostali wyważyli drzwi arsenału. Zobaczyli w nim przede wszystkim jakieś materiały biurowe i duży zapas mydła. Pod nogami chlupało. Cała podłoga zalana była benzyną, część jej stała jeszcze w wiadrach. Po kątach ustawione były skrzynie, w których znajdowały się miny przeciwczołgowe i granaty. Ojciec Ambroży urywanym głosem mówił, że jeden z żołnierzy niemieckich przyznał się, iż miał rozkaz podpalenia arsenału. Ojciec Ambroży błagał go, żeby tego nie robił. Nie zrobił, podejrzewam, że nie zdążył. Podpalił tylko w ostatniej chwili tę ciężarówkę. Na piecyku spaliła się na węgiel jajecznica, którą sobie smażyli.
Całą noc patrzyliśmy ze szczytu. Widać było płonące domy w okolicy Stradomia. Na niebie raz po raz ukazywały się rakiety. Niemców nie było, ale wojska rosyjskie też na razie nie nadchodziły. Dopiero raniutko, jeszcze było ciemno, koło wpół do szóstej rozległ się potężny warkot nadjeżdżających czołgów. Pojawiły się od strony Alei. Jeden z nich nawet wdrapał się po schodach aż pod bramę. Żołnierz rozejrzał się, stwierdził, że Niemców nie ma, wycofał się i razem z tamtymi odjechał.
O szóstej odprawiliśmy Mszę świętą i poszliśmy dalej penetrować pomieszczenia, które przez cały czas zajmowali Niemcy. Na wałach leżała porzucona broń. W Domu Pielgrzyma znaleźliśmy trochę sprzętu medycznego i całą aparaturę rentgenowską, którą z zachwytem zaopiekował się doktor Korczewski, umieszczając ją w szpitalu Maltańskim. Na placu przed szczytem była uzbrojona mina. Jeden z braci rozbroił ją.
Ten huk w południe, straszny huk – wszystko się zatrzęsło; to na stacji Stradom eksplodował wagon załadowany materiałem wybuchowym. Wyleciały wszystkie szyby w bazylice i szyby w klasztorze. Niemców chyba już nie ma. Min znaleźliśmy jeszcze kilka. Wszystkie zostały rozbrojone. Bardzo zgrabnie ten braciszek sobie z nimi radził. Ale ojciec przeor zwrócił się do komendanta wojsk radzieckich, aby zbadano, czy oprócz tych już znalezionych i rozbrojonych są jeszcze jakieś miny. Przyszło kilku saperów, ale nie znaleźli już nic. Na murach zostawili wielkie napisy:* »Min niet«.”
Tak działa łaska Boża, tak dokonuje się cud. Klasztor Jasnogórski i Częstochowa zostały uratowane.