Menu Zamknij

Mam na imię… Łucja

Łucja: … Pojechałam na pierwsze rekolekcje formacyjne z pomalowanymi paznokciami, w pełnym makijażu. Zobaczyłam spokojne, skromne, dobrze ułożone panie w różnym wieku. Pomyślałam: „święte”…

            We Wspólnocie Apostolstwa Rodzinnego jestem już 18 lat. Chciałabym podzielić się swoją historią życia i drogi do tej Wspólnoty z Tobą Siostro, która szukasz swojego miejsca w otaczającym świecie, w Kościele, która szukasz wspólnoty dla siebie, która po prostu kochasz Pana Boga, ale nie masz odwagi powiedzieć Mu: – tak.
Mam na imię Łucja. Za mąż wyszłam bardzo młodo, miałam zaledwie 20 lat. Wydawało mi się, że świat leży u moich stóp, znalazłam księcia z bajki, a moje koleżanki zazdrościły mi przystojnego męża. Na początku małżeństwa wszystko było takie cudowne.. . Kochałam męża, nie widziałam poza nim nikogo, nie widziałam też żadnych zagrożeń. Było tak „dobrze”. Pan Bóg nie był potrzebny. Modlitwy nie było wcale, Msza święta od czasu do czasu, nawet nie w każdą niedzielę. Wkrótce pojawiła się na świecie mała istotka – moja ukochana córka. Przestałam pracować, zajęłam się jej wychowaniem.
Życie małżeńskie okazało się jednak za trudne, pojawiające się problemy z mężem, jego ukryta choroba alkoholowa i zdrady małżeńskie, moje przemęczenie i borykanie się z problemami życia codziennego przerastały mnie. „Wielka miłość” jakoś przygasła, zamieniła się w koszmar, bezsenne noce, nasłuchiwania czy mąż wraca trzeźwy, czy pijany. Po czterech latach moje małżeństwo rozpadło się. Miałam 24 lata, moje koleżanki wychodziły dopiero za mąż, a ja byłam już po wszystkim! Koniec! Nie ma męża, wielkiej, wspaniałej rodziny z gromadką dzieci! Nie ma i nie będzie! Moja mama powtarzała mi prawie codziennie: – córciu, trudno, Bóg tak chciał, musisz żyć sama. Jak to? Ja mam dopiero 24 lata?!
Wychowałam się w katolickiej rodzinie. Otrzymałam dobre, na miarę możliwości moich rodziców, a głównie mamy, wychowanie religijne. Chodziłam na religię aż do klasy maturalnej – religia jeszcze wtedy była prowadzona w kościele. Moja wiara w Pana Boga była jednak przepełniona zbytnią bojaźnią Bożą – teraz tak to oceniam – to wiara starotestamentowa. Pan Bóg za dobre wynagradza, a za złe karze. O Bożym Miłosierdziu nie słyszałam. Jednocześnie takie właśnie myślenie pomogło mi ostatecznie wejść na tę drogę, na której jestem obecnie. To lęk przed popełnieniem grzechu cudzołóstwa chronił mnie od życia tak, jakby Boga nie było. Przecież nie mogłam związać się z żadnym mężczyzną, jestem mężatką, choć mam rozwód cywilny.
Przyznaję, nie było mi łatwo, byłam młoda, nie chciałam być sama, mówiłam: to nie ja jestem winna, to nie ja…Ja chcę mieć prawdziwą rodzinę! Był to czas buntu. Trochę nawet pretensji do Pana Boga, że tak zaplanował moje życie. Był to czas szukania pocieszenia w różnych męskich znajomościach. Wszystko to jednak nie dawało prawdziwej radości. Im bardziej zanurzałam się w „świat”, tym bardziej wracałam smutna. Nie cieszyły mnie spotkania towarzyskie, zabawy , tańce, chociaż bardzo to lubiłam. Wracałam poraniona. Wiedziałam, że jestem obiektem męskich pożądań, ale poza seksem nie było w tym prawdziwego szczęścia i bezpieczeństwa, którego szukałam dla siebie i swojej córki. Brnęłam, ale jednocześnie modliłam się do Matki Bożej Nieustającej Pomocy, by mi pomogła, bo ja nie jestem w stanie zerwać z mężczyzną, z którym się związałam. Czułam się niegodna miłości Bożej. Nawet przez moment przestałam się modlić, bo wydawało mi się, że nie można modlić się i trwać w grzechu.
Do spowiedzi chodziłam dwa razy do roku, na Boże Narodzenie i na Wielkanoc. W mojej parafii odbywały się rekolekcje wielkopostne. Przystąpiłam do spowiedzi i wtedy po raz pierwszy usłyszałam o pokorze, o drodze zawierzenia Matce Bożej, o wspólnocie działającej przy Kościele, o Ruchu Rodzin Nazaretańskich. Moja córka i ja zostałyśmy zaproszone przez kapłana na spotkanie tej wspólnoty. Kapłan ten w moim życiu duchowym towarzyszy mi do dziś. Pamiętam, ile było we mnie oporu! Nigdy nie należałam do żadnej wspólnoty kościelnej! Przecież – uważałam – to dla starszych pań, by nie powiedzieć: dewotek. Z pierwszego spotkania wróciłam szczęśliwa, zapłakana, ale z przeświadczeniem: – to nie dla mnie, nie jestem godna.
Pan Bóg chciał jednak inaczej, a Matka Boża wyciągnęła mnie za uszy z życia grzesznego. Później sprawiła, że znalazłam się we Wspólnocie Apostolstwa Rodzinnego. Porzuciłam dawne towarzystwo, styl życia, zerwałam znajomość z mężczyzną, zaczęłam chodzić codziennie do Kościoła i modlić się, Otrzymałam łaskę kierownictwa duchowego, Pan Bóg powoli mnie zmieniał.
Pojechałam na pierwsze rekolekcje formacyjne z pomalowanymi paznokciami, w pełnym makijażu. Zobaczyłam spokojne, skromne, dobrze ułożone panie w różnym wieku. Pomyślałam: „święte” – ja do nich nie pasuję! Po dwóch dniach uczestnictwa w formacji zmieniłam zdanie. Oj! te panie to nie takie „święte”, i jestem z nimi do dziś. Ta wspaniała, duchowa przygoda trwa już 18 lat. Idziemy razem drogą nawrócenia, drogą zawierzenia się Matce Bożej, a Jej Opiekuna, św. Józefa, obrałyśmy za patrona naszej Wspólnoty.
Wspólnota jest dla mnie drugim domem, marzenie o wielkiej rodzinie spełniło się. Tu doświadczam siostrzanej miłości, opieki modlitewnej, tu mogę być sobą. Szczególnym miejscem poznawania prawdy o sobie są rekolekcje formacyjne. Przez 10 dni można zobaczyć, kim się jest naprawdę. Jeśli chcesz, by Pan Bóg pokazał Ci prawdę, to On to zrobi! Boli, a i owszem. Jednak zawsze znajdzie się siostra, która przytuli, możesz porozmawiać z odpowiedzialną za grupę, i jest przede wszystkim Pan Jezus obecny w Najświętszym Sakramencie – całe 24 godziny. Idziesz do Niego, Jemu powierzasz wszystko, płaczesz i doznajesz pocieszenia. Ja na każdych rekolekcjach płaczę! Jest tu wiele dobra duchowego.
Oczywiście, nie wszystko jest takie piękne i bezproblemowe, jest jak w rodzinie naturalnej: sprzeczamy się, jesteśmy zagniewane na siebie, obrażamy się, ale ostatecznie idziemy do Pana Jezusa, staramy się odczytywać wszystko w świetle Słowa Bożego. Wtedy wszystko staje się łatwiejsze, przynajmniej dla mnie. Życie we wspólnocie uczy mnie otwarcia na drugiego człowieka, na jego potrzeby, kochania go takim, jakim jest; ja mam z tym pewien problem.
Wspólnota Apostolstwa Rodzinnego jest dla mnie również ogromnym dobrem duchowym. Przynależność do Wspólnoty i wynikające z tego zobowiązania, określone w Statucie, pozwalają na pogłębienie więzi z Chrystusem poprzez codzienną Eucharystię, modlitwę brewiarzową, adoracje Pana Jezusa w Najświętszym Sakramencie, częste spowiedzi czy rozmowy duchowe. Życie nabiera wtedy sensu i zaczynam czuć się wolnym człowiekiem.
Nie przeszkadza to oczywiście być w świecie, korzystać z dobrodziejstw kultury, chodzić do teatru czy kina na dobry film. Spotykać się z ludźmi i kochać ich Bożą miłością.
I jeszcze jedno, ufam że Panu Bogu nie przeszkadzają moje pomalowane paznokcie …