Sylwia: … Rozwód zbiegł się w czasie ze śmiercią mojego ojca – umierał na chorobę nowotworową. Stałam się wrakiem człowieka, zamkniętym w sobie, stroniącym od ludzi. Pan Bóg mnie prowadzi przez kręte ścieżki mego życia. To nie ja Go szukałam, ale On mnie.
Nigdy w życiu nie szukałam wspólnoty, aby pogłębić swoje życie duchowe, by w ogóle wejść na drogę życia duchowego. Wystarczała mi w zupełności „niedzielna pobożność”. Miałam sielskie dzieciństwo i młodość; żyłam w kochającej się rodzinie, zawsze dobrze się uczyłam, skończyłam studia politechniczne. Rodzice byli szanowani w swoim środowisku. W czasie, kiedy byłam nastolatką, a później wchodziłam w dorosłe życie, nierzadko towarzyszyły mi myśli o wstąpieniu do zakonu, ale szybko i skutecznie je odrzucałam. I wyszłam za mąż.
Nieudane małżeństwo, mąż alkoholik, dwa wczesne poronienia, milczące dni i tygodnie, ciągłe nieobecności męża w domu, szczególnie po jego zwolnieniu dyscyplinarnym z pracy, brak jakiegokolwiek zrozumienia i cierpliwości z mojej strony. Nie tak wyobrażałam sobie małżeństwo i zakończyło się to separacją, a później rozwodem. Bardzo trudno przychodziło mi godzenie się z takim życiem, cierpieniem moich rodziców, którzy byli świadkami awantur i ciągłych wyprowadzek i powrotów mojego męża. Mieszkanie w małej miejscowości dodatkowo dostarczało mnie i mojej rodzinie codziennych udręk i upokorzeń z powodu plotek ciekawskich sąsiadów.
Rozwód zbiegł się w czasie ze śmiercią mojego ojca – umierał na chorobę nowotworową. Po śmierci ojca i rozwodzie stałam się wrakiem człowieka, zamkniętym w sobie, stroniącym od ludzi, z silną nerwicą wegetatywną, ciągłymi lękami, ocierałam się o depresje. Z powodu takiego stanu psychicznego praca zawodowa – pracowałam na bardzo odpowiedzialnych stanowiskach – przychodziła mi z wielkim trudem, stawała się prawie niemożliwa. Leki psychotropowe pogarszały tylko moją sytuację zdrowotną.
Miałam poczucie przegranego życia, bez nadziei i przyszłości.
Pewnej niedzieli, po wyjściu z Mszy Świętej znana mi parafianka podeszła do mnie z propozycją, a właściwie zaproszeniem na spotkanie Ruchu Rodzin Nazaretańskich. Nie od razu odpowiedziałam na to zaproszenie, jednak po kilku tygodniach z dość sceptycznym nastawieniem pojawiłam się na spotkaniu. I tu, w tym środowisku, podjęłam kierownictwo duchowe, zostałam z czasem animatorką. Zaczęłam stopniowo nabierać dystansu do rzeczywistości, wyzwalać się od zniewolenia względami ludzkimi, pokochałam na nowo siebie i ludzi, odzyskałam do nich zaufanie, stałam się otwarta na innych i podejmowałam wiele zadań zarówno w parafii, jak i w społeczności lokalnej. Poznawałam wielu ludzi, wyjeżdżałam na wakacyjne rekolekcje, często w Tatry.
Kapłan, który był moim kierownikiem duchowym, zaproponował mi wejście do wspólnoty kobiet, które chcą żyć na wyłączność dla Pana Jezusa. W tym czasie zawiązywała się Wspólnota Apostolstwa Rodzinnego przy Instytucie Maryi Służebnicy Pańskiej i ja stałam się jedną z pierwszych członkiń. W tej Wspólnocie jestem do dziś – to już kilkanaście lat.
Z perspektywy czasu widzę, jak Pan Bóg mnie prowadzi przez kręte ścieżki mego życia. To nie ja Go szukałam, ale On mnie. Zmieniło się moje myślenie, postrzeganie rzeczywistości, zaczęłam inaczej patrzeć na swoje życie, nawet najtrudniejsze sytuacje próbuję przyjmować jako dar, zawierzając je Panu Bogu przez Maryję. Zmieniła się także moja ocena męża jako jedynego winnego rozpadu małżeństwa, zaczęłam – stopniowo dojrzewając do tego – dostrzegać również swoją odpowiedzialność, swoje błędy i zaniedbania. Nie czuję już do męża żadnej urazy. Żyjąc w harmonii ze sobą i otoczeniem, akceptuję wydarzenia, które otrzymuję od Pana Boga. Powoli zaczęłam wychodzić (bez lekarstw!) z dręczących mnie przez długie lata nerwic i depresji. Jestem przekonana, że wszystkie łaski zawdzięczam wstawiennictwu Maryi, bo odkąd pamiętam, zawsze chętnie modliłam się do Niej.
Wspólnota jest moją drugą rodziną, w niej uczę się współistnieć z innymi siostrami, akceptować różnorodność charakterów, szczególnie widoczne jest to na formacjach – mogę bez obawy przed niezrozumieniem rozpoznawać swoje wady w kontaktach z innymi. Łatwiejsze jest tu wzajemne przebaczenie niż na przykład w środowisku pracy czy nawet w rodzinie. Bardzo ważna jest dla mnie więź modlitewna oraz osobiste spotkania, co sprawia, że nie czuję się samotna. Ponadto uczę się odpowiedzialności za wspólnotę i poszczególne siostry. Cieszę się, że nie sama kroczę tą drogą, ale z innymi osobami, które mają często podobne problemy życiowe, o czym świadczą ubogacające każdą z nas świadectwa wypowiadane w grupach dzielenia.
Bez łaski Pana Jezusa, opieki Maryi i Świętego Józefa, naszego patrona, jakiej doświadczam w naszej wspólnocie, mogłabym bardzo łatwo się zagubić, stracić z oczu najważniejszy cel życia, jakim jest dojście do zjednoczenia z Panem Jezusem.
Sylwia