Bernadeta: … Kapłan powtarzał mi, że Bóg jest w rzeczywistości, a nie w marzeniach, w rzeczywistości więc powinnam Go szukać, a unikać życia marzeniami. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać… Wiedziałam, że nie ma przypadków. Pan Bóg faktycznie przyszedł do mnie w konkretnych realiach mojego życia.
Dwa lata po śmierci mojego męża podczas pewnego wyjazdu wakacyjnego zaczął mnie adorować pewien młody mężczyzna. Ta zaskakująca sytuacja przypomniała mi, że jestem kobietą – żałoba i trudy samotnego wychowywania dziecka sprawiły, że kompletnie o tym zapomniałam! I obudziła we mnie na nowo pragnienie przeżywania miłości z drugą osobą. Tamten mężczyzna, który mnie adorował, był dla mnie zdecydowanie za młody, więc nie było mowy o żadnym związku. Unikałam go jak ognia, jednak pozostało mi w sercu ogromne pragnienie miłości i bliskiej relacji z kimś.
W krótkim czasie to pragnienie przerodziło się w wielkie cierpienie i natrętne, nieustanne myśli, marzenia i wyobrażenia tylko na ten temat. Nie potrafiłam tego opanować, chociaż modliłam się wiele i rozmawiałam o tym z moim spowiednikiem. Kapłan powtarzał mi, że Bóg jest w rzeczywistości, a nie w marzeniach, więc to w rzeczywistości powinnam Go szukać, a unikać życia marzeniami. Łatwo powiedzieć, trudniej wykonać.
Moja męka trwała cztery miesiące. Te myśli i wyobrażenia były tak natrętne i męczące, że nie potrafiłam się na niczym skupić, nie słyszałam, co mówi do mnie syn. Bałam się, że popadam w chorobę psychiczną. Jednak ponieważ cierpienie było intensywne, intensywnie się modliłam.
Pewnego razu koleżanka zaproponowała mi wspólne wyjście do kina z naszymi synami. Nie miałam ochoty, ale przypomniały mi się słowa kapłana, że Pan Bóg jest w rzeczywistości i tutaj mam Go szukać. Pomyślałam, że może właśnie w ten sposób Pan Bóg do mnie chce przyjść. Zgodziłam się. Po filmie wróciliśmy do domu, aby zjeść wspólnie kolację, po czym chłopcy poszli się pobawić, a my z koleżanką zaczęłyśmy rozmawiać. Wtedy ona zwierzyła mi się ze swojego pragnienia, które okazało się być takie samo jak moje. Powiedziała też, że Pan Bóg dał jej odpowiedź na to pragnienie poprzez słowa Pisma Świętego. Przypomniało mi się, że ja też kiedyś, gdy przeżywałam wielkie cierpienie z powodu śmierci męża, przeczytałam w Piśmie Świętym pewne słowa, które mnie bardzo uderzyły, ale wtedy uznałam, że po prostu Pan Bóg chce mnie pocieszyć i nie przyjęłam tego dosłownie do siebie. Jednak tamtego wieczoru, gdy goście wyszli, postanowiłam odszukać ten tekst i przeczytać go na nowo. Oto on:
I nie wspomnisz już hańby twego wdowieństwa. Bo małżonkiem ci jest twój Stworzyciel. (…) Zaiste, jak niewiastę porzuconą i zgnębioną na duchu, wezwał cię Pan. I jakby do porzuconej żony młodości mówi twój Bóg: Na krótką chwilę porzuciłem ciebie, ale z ogromną miłością cię przygarnę. (…) Bo góry mogą ustąpić i pagórki się zachwiać, ale miłość moja nie odstąpi od ciebie i nie zachwieje się moje przymierze pokoju (Iz 54, 1-10).
To było dla mnie jak grom z jasnego nieba. Oto od czterech miesięcy jestem zgnębiona na duchu, płaczę, jęczę i wzdycham, bo pragnę mieć męża, boli mnie moje wdowieństwo, a tu sam Bóg mi mówi, że to On jest moim mężem! Wiedziałam, że nie ma przypadków. Pan Bóg faktycznie przyszedł do mnie w konkretnych realiach mojego życia. Powiedziałam Mu, że jeśli On składa mi taką propozycję, to ja nie mogę odmówić, i nie odmawiam, ale przecież On zna stan mojej psychiki, te wszystkie myśli, pragnienia i wyobrażenia, nad którymi nie panuję. Oddałam Mu to wszystko po kolei. Oddałam Mu całą siebie, tak jakbym to oddała człowiekowi, który byłby moim nowym mężem – a więc przede wszystkim serce, duszę, ciało, zdrowie, resztki urody (miałam wtedy 36 lat), zasoby finansowe, cały stan posiadania. Bardzo długo się modliłam. Odmówiłam bardzo powoli akt zawierzenia się Matce Bożej, mówiąc Jej bardzo szczegółowo o tym, że aktem woli zgadzam się na Bożą propozycję, ale nie panuję nad psychiką, wyobraźnią i emocjami – Jej to wszystko zawierzyłam.
Następny dzień był po brzegi wypełniony rozmaitymi zajęciami, nie zauważyłam więc zupełnie żadnej zmiany, nie było czasu na refleksję. Dopiero wieczorem zorientowałam się, że ja przecież jestem wolna!!! W tamtym dniu w mojej głowie ani razu nie pojawiła się żadna z tych natrętnych myśli! Co więcej, byłam tego dnia na pewnej imprezie, na której roiło się od wspaniałych mężczyzn, a ja ani razu nie pomyślałam, że któryś z nich mógłby być moim mężem, rozmawiałam z nimi całkiem swobodnie, bez napięć i tłumionych pragnień. Byłam wolna!!! Zrozumiałam, że to jest odpowiedź Boga na moje „tak”. On ma władzę nad wszystkim, wystarczyła moja zgoda, a On dokonał reszty. Moja radość nie miała granic, czułam się tak szczęśliwa, jak nigdy przedtem.
Po jakimś czasie ta euforia się wyciszyła i pozostała zwykła codzienność, którą przerwało kolejne, podobne doświadczenie: zaczął się mną interesować pewien mężczyzna, a w moim sercu zagościł smutek, ból i tęsknota. Wróciła dawna udręka. Ale byłam już bogatsza o tamto doświadczenie, szybciej więc wpadłam na to, że trzeba się na nowo oddać Panu Jezusowi. W bardzo intensywnej walce wewnętrznej powtórzyłam Mu, że jeżeli On chce mnie mieć dla siebie, to ja także wybieram Jego na mojego Małżonka i Jemu zostawiam całe to zamieszanie w mojej głowie i sercu. Skutek był piorunujący – udręka natychmiast ustąpiła, a przyszła fala szczęścia tak rozpierającego, że aż w pracy pytano, co mi się przydarzyło, że tak tryskam radością! To samo doświadczenie powtórzyło się jeszcze kilka razy – zawsze ten sam schemat: ktoś się mną interesuje, a ja – zamiast się cieszyć – zaczynam przeżywać udrękę nie do zniesienia. Oddaję się Jezusowi i natychmiast pojawia się pokój i niezwykła radość, a także siła do podejmowania zwykłych codziennych obowiązków, bez szukania oparcia w ludziach.
Opowiadałam to na bieżąco mojemu spowiednikowi, który zaproponował mi złożenie przyrzeczenia czystości na jeden rok. Zrobiłam to, a po kilku miesiącach Pan dopuścił na mnie jeszcze jedną, taką samą próbę, bardzo ciężką, do tego stopnia, że czułam ból fizyczny. Na szczęście Matka Boża uchroniła mnie przed nawiązaniem relacji z mężczyzną, a Pan Bóg jak zwykle dał ogromną radość i pokój. Zrozumiałam wreszcie, że jeśli pojawiają się w mojej głowie natrętne myśli, które nie pozwalają się na niczym skupić, a w sercu jest smutek i udręka, to jest to pokusa od złego ducha. Nie należy iść za tymi myślami i robić tego, do czego przymuszają (właśnie ten bezwzględny przymus jest sygnałem, że sprawa nie pochodzi od Boga), tylko trzeba całym sercem oddać się Bogu. Kiedy Bóg coś proponuje, to czuję się wolna, mam pokój i radość w sercu, a decyzję podejmuję w wolności i spokojnie, bez przymusu. Mam przecież wolną wolę.
Opowiedziałam całą tę historię mojej przyjaciółce ze studiów, która należała do Świeckiego Instytutu Maryi Służebnicy Pańskiej. Powiedziała mi, że przy Instytucie funkcjonuje Wspólnota Apostolstwa Rodzinnego, która jest wspólnotą dla kobiet pragnących żyć na wyłączność dla Pana Jezusa, które ze względu na obowiązki stanu nie mogą złożyć ślubów. Wydawało mi się, że jest to rozwiązanie w sam raz dla mnie. Poprosiłam o pomoc w nawiązaniu kontaktu ze Wspólnotą. Po jakimś czasie otrzymałam numer telefonu do osoby odpowiedzialnej za Wspólnotę. Jak się później dowiedziałam, tamta moja przyjaciółka podeszła do niej kiedyś podczas adoracji Najświętszego Sakramentu, żeby spytać, czy może mi dać jej numer. Okazało się, że ona dokładnie w tamtej chwili modliła się o tłumacza języka francuskiego, który mógłby posługiwać we Wspólnocie. Tak się składa, że ja właśnie jestem tłumaczem tego języka Był to pierwszy znak, że Pan Bóg powołuje mnie konkretnie do tej Wspólnoty. Potem otrzymałam ich jeszcze kilka. Za każdym razem towarzyszyła im przeogromna radość w moim sercu. Coś fantastycznego!
Po kilku miesiącach pojechałam na pierwszą formację letnią, na której miałam właśnie tłumaczyć ustnie konferencje i świadectwa dla sióstr, które przyjechały z Francji. Było to dla mnie ogromnie męczące, bo nie mam predyspozycji do tłumaczeń ustnych, a tam trzeba było to robić prawie non stop. Efekt był taki, że niewiele do mnie docierało z treści przekazywanych na konferencjach czy medytacjach. Nie miałam też siły na nocne adoracje Najświętszego Sakramentu. Nawet nie mając tego obciążenia tłumaczeniami, nie zdecydowałabym się chodzić na nocne adoracje, bo było to dla mnie coś nowego, zaskakującego, a sen był zawsze dla mnie bożkiem.
W ostatni wieczór formacji poszłam do kaplicy bardzo późno, totalnie wykończona po kolejnych tłumaczeniach. Powiedziałam Panu Jezusowi, że chyba niezbyt dobrze przeżyłam te rekolekcje – byłam „lejkiem”, przez który przepływały tylko jakieś treści, ale we mnie nic nie zostało. No może jakaś niewielka ilość na ściankach, ale jeśli taka była Jego wola, to ja się na to zgadzam – na bycie takim lejkiem. Przeprosiłam, że nie potrafię Go adorować w nocy, tak jak inne siostry, które wydają się być w Nim zakochane, i wstają w środku nocy na spotkanie z Nim. Po tej krótkiej modlitwie poszłam spać, nie oczekując niczego szczególnego po dniu zakończenia rekolekcji, pośpiesznego pakowania się i wyjazdu.
Obudziłam się rano w dziwnym stanie – w sercu miałam jakąś bolesną tęsknotę i czułam przyciąganie do kaplicy. Jednak zaczęłam dzień jak zwykle – to jest zrobiłam sobie najpierw kawę i miałam zamiar ją wypić (kawa to mój kolejny bożek). Jednak przyciąganie było tak wielkie, że nie potrafiłam jej dopić. Poszłam do kaplicy, uklękłam przed Najświętszym Sakramentem i… zalała mnie tak ogromna miłość, słodycz i szczęście, że czegoś podobnego nigdy w życiu jeszcze nie przeżyłam, choć moje małżeństwo było udane i naprawdę bardzo kochaliśmy się z mężem. Łzy same napływały mi do oczu wielkimi strumieniami, szlochałam jak bóbr przez długi czas, nie mogąc ani nie chcąc przerwać tego cudownego stanu. Czułam się jak nastolatka, która poznała na wakacjach swoją pierwszą miłość, z którą zaraz będzie musiała się rozstać i pragnie jeszcze jak najdłużej trwać w ramionach Ukochanego. Czułam się piękna, wartościowa i kochana do szaleństwa, także jako kobieta!
No i wróciłam z tych wakacji zakochana po uszy w moim Stworzycielu, który zniżył się tak niesamowicie, by być moim Małżonkiem. Nie pamiętałam nic z treści przeżytych rekolekcji, ale miałam doświadczenie Jego miłości, które jest moim najcenniejszym skarbem, dużo ważniejszym niż jakiekolwiek medytacje czy konferencje. Ono daje mi poczucie wartości, równowagę wewnętrzną i sens życia.
Czym jest dla mnie Wspólnota Apostolstwa Rodzinnego?
Jeszcze chyba nie odkryłam i nie doceniłam w pełni, jak wielkim darem jest dla mnie Wspólnota, ale kilka rzeczy mogę wymienić bez zastanowienia: daje mi poczucie przynależności i bliskości takie samo, jak w rodzinie. Czuję się tu bardzo bezpiecznie – mogę nie ukrywać swoich słabości, mogę mówić otwarcie o sobie i swoich problemach, nie bojąc się niezrozumienia czy krytyki. Siostry rozumieją mnie dużo lepiej niż rodzina, bo przede wszystkim mają bardzo podobne sytuacje i problemy życiowe do moich, a po drugie, próbują je rozwiązywać dokładnie w ten sam sposób, co ja – idziemy z wszystkim do Pana Jezusa! Mam ogromne wsparcie w siostrach, które zawsze są gotowe do słuchania mnie i podejmują natychmiast modlitwę, gdy zwierzam się ze swoich trudów i cierpień. Po prostu „stoją za mną murem”. A jest to mur nie do pokonania, bo umacnia go sam Bóg.
Jest to prawdziwa Wspólnota – współdzielimy smutki i radości, zawsze można liczyć na wysłuchanie przez Siostry, zrozumienie, pocieszenie, modlitwę i dowolnego rodzaju pomoc. Wspólnota określa też moją tożsamość, dzięki niej wiem, kim jestem, znam swoje miejsce na świecie i czuję się nie mniej wartościowa niż osoby żyjące w małżeństwie czy osoby konsekrowane. Wiem też, co robić w życiu – wszystkie wskazówki są w Statucie, a w razie wątpliwości zawsze mogę się zwrócić do Bezpośredniej Posługującej. To jest bezcenny dar, za który powinnam codziennie dziękować Bogu. Chwała Panu!
Bernadeta